Mniejsza Ola przełamała wrodzoną nieśmiałość i przyszła do Marcina zapytać, czy mogliby jeszcze wypłynąć przed egzaminem i powtórzyć manewry. Wczesnym rankiem Joe Kidd wypłynął na Regalicę z cierpiącymi na bezsenność kadetami. Przedegzaminacyjny stres okazał się zbawienny i wszystkie manewry szły, jak z płatka. Pokrzepieni dobrymi wynikami porannego treningu, kadeci udali się na egzamin teoretyczny.
Test okazał się na tyle przewrotny, że niektórzy aspirujący żeglarze byli skłonni podawać alkohol każdemu poszkodowanemu, zwłaszcza cierpiącemu na hipotermię, lub przegrzanie organizmu. Inni próbowali napoić czterosuwowy silnik zaburtowy olejem napędowym. Na szczęście tylko na papierze. Pomimo kilku wpadek, wszyscy zaliczyli część teoretyczną.
Na egzaminie praktycznym przydały się pomarańczowe sznurki powiązane na prawych nadgarstkach kadetek, dzięki czemu nie myliły się strony świata. Zdawali na większej jednostce, niż Kobry, na których pływali przez ostatnie dwa tygodnie, ale manewrowali równie zręcznie.
Po otrzymaniu zaświadczeń o pozytywnym wyniku egzaminu, nasi kursanci zebrali gratulacje od kadry i piętnaście razów drewnianym wiosłem w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Po jednym za każdą literę w tytule „Żeglarza Jachtowego”, który dzisiaj zdobyli. Utarty zwyczaj, wyniesiony z macierzystego klubu druha Marcina, żeby wiedza wbita do głowy nie uleciała drugą stroną.
O piętnastej rozpoczął się kolejny egzamin na Sternika Motorowodnego. Ten poszedł jeszcze lepiej, bo pytania na teście, w większości pokrywały się z tymi na żeglarza, a i motorówką łatwiej manewrować, kiedy nie trzeba zawracać sobie głowy szmatkami na maszcie. Kadeci wymaszerowali z dumnie podniesionymi głowami i kolejnymi zaświadczeniami w dłoniach. Miny im zrzedły na widok kadry oczekującej przed budynkiem, z wiosłem w rękach. Jednak zwyczaj nakazuje wiedzę pieczętować tylko raz jednego dnia, więc drugi patent kadeci otrzymali, niejako w promocji, bez krwawego obrzędu.