Na porannym apelu harcerze ustawieni na baczność w dwa równe szeregi z powagą wpatrywali się w banderę, sunącą majestatycznie w górę masztu na „Szponie”. Druhna z Waterford w skupieniu przesuwała linkę między palcami. Ciszę przerwała uwaga, rzucona poirytowanym głosem:
– Zaknaguj tę flaglinkę porządnie i zbuchtuj. Zamotałaś ją, jak „zielony” fajtłapa!
Wszyscy wybuchli gromki śmiechem, bo komentarz wyszedł z ust druhny „Kluski”, dumnie noszącej „zielony” mundur.
Druh Alek, kapitan „Szpona”, zgrabnie podsumował uczestników obozu wędrownego. Mieliśmy marynarkę wojenną w granatowych mundurach, piechotę morską w zielonych i cywilnych osadników. W takim składzie wyruszyliśmy na podbój słowiańskiego i germańskiego wybrzeża Bałtyku.
Na lądzie często słyszy się sprzeczki, który kolor munduru najlepszy, a może w ogóle harcerstwo, to obciach. Doświadczając prawdziwej przygody pod żaglami, różnice te zatarły się i szybko nauczyliśmy się korzystać z doświadczeń innych. „Zieloni” harcerze zrozumieli, po co uczą się węzłów. Z satysfakcją odkryli, że nie jest to tylko sztuka dla sztuki. Wodniacy mieli okazję poznać zwyczaje obozów, organizowanych na lądzie. Cywile zapoznali się zarówno z urokami sportów wodnych, jak i specyfiką organizacji harcerskiej. Nie było czasu na animozje i sztuczne podziały. Ramię w ramię pracowaliśmy, żeby rejs był najprzyjemniejszą przygodą lata dwa tysiące piętnastego roku. W plecakach, oprócz sztormiaków, kaloszy i koszulek od naszego fantastycznego sponsora, sieci sklepów „Polonez”, było kilkadziesiąt kilogramów dobrego humoru, energii i zapału. Wystarczyło tego zarówno na ciężkie, sztormowe warunki w lodowatym deszczu, jak i na skwierczący upał, zrywanie się o świcie, żeby zdążyć na podniesienie mostu i śpiewy przy wtórze gitary do późnej nocy.
W dwa tygodnie przebyliśmy dwieście mil morskich. Żeglowaliśmy po nurtach i rozlewiskach Odry, Piany i Dziwnej. Odwiedziliśmy trzynaście portów po obu stronach granicy, a każdy z nich miał coś ciekawego do zaoferowania. Schronienie przed burzą, ciepły prysznic, a także ciekawostki historyczne z Drugiej Wojny Światowej, lub zamierzchłych czasów Słowian i Wikingów. Byliśmy na atomowej łodzi podwodnej i w interaktywnym muzeum fizyki w Peenemünde. Odwiedziliśmy dalekich krewnych na małpim wybiegu w ogrodzie zoologicznym w Ueckermünde. Spacerowaliśmy drewnianymi uliczkami słowiańskiej osady z dziesiątego wieku na wyspie Wolin i doświadczaliśmy codziennego życia naszych dalekich przodków sprzed piętnastu wieków. Byliśmy świadkami wielkiej bitwy Słowian i Wikingów, w której starło się ponad pięciuset wojów. Podziwialiśmy to starcie z bezpiecznej odległości. Nie, wcale nie brak nam odwagi, ale utrudzeni straszliwym sztormem, z którym walczyliśmy przez pierwsze siedem dni, nie mielibyśmy szans sprostać krwawemu wyzwaniu. Ale i bez naszej pomocy Słowianie zwyciężyli trzy do zera.
Rejs zakończyliśmy w wybuchowym stylu, na Mistrzostwach Świata w Pokazach Sztucznych Ogni w Szczecinie. Zajęliśmy miejsce w pierwszym rzędzie widowni, cumując do nabrzeża Wałów Chrobrego. Mieliśmy wspaniały widok na niezwykłe kompozycje ładunków eksplodujących na nocnym niebie fontannami wielobarwnych iskier do taktu znanych utworów muzycznych. Radość z przeżywania tego niezwykłego pokazu zepsuła nam gruba warstwa popiołu na pokładach jachtów, którą musieliśmy sprzątnąć następnego ranka.
Oprócz umiejętności żeglarskich, druhny i druhowie zdobywali harcerskie sprawności. Zbiorowo uzyskali sprawności Żeglarza, Kucharza, Radiooperatora i Meteorologa, oraz indywidualnie Tłumacza, Kwatermistrza, Pływaka 1 i Pływaka 2, Sygnalisty. Nikomu nie udało się wytrwać w milczeniu pośród tak doborowego towarzystwa, więc sprawność Milczka okazała się zbyt trudnym wyzwaniem na ograniczonej powierzchni jachtu.
Wyłoniliśmy zwycięzcę w konkursie na najładniejszy oplot na rejsowym kubku, a codziennie była do wygrania czekolada za najlepsze zdjęcie spośród wybranych na bloga rejsowego. Każdego dnia rozgrywaliśmy regaty. Kto dotarł pierwszy do kolejnego portu, otrzymywał paczkę wafelków. Z reguły zwycięzca dzielił się wygraną z załogami pozostałych jachtów.
Dzielne zuchy, żeglujące na „Joe Kidd”, przygotowywały jacht do wizyty na festiwalu Wikingów. Robiły tarcze do ozdobienia burt drakkara. Dużo emocji spowodowało wyłowienie butelki z listem i mapą, na której zaznaczono miejsce ukrycia skarbu. W oznaczonym miejscu zuchy znalazły kuferek z miedzianymi monetami i wikińską biżuterią. Jednak najbardziej ucieszyła zdobywców, najsłodsza waluta świata – czekoladowe monety.
Bakcyl żeglarstwa trafił na podatny grunt i rozplenił się bujnie wśród wszystkich uczestników. Jak mówił generał Mariusz Zaruski, w twardym żeglarskim trudzie hartują się charaktery. W czasie morskiego rejsu uczymy się brać odpowiedzialność za siebie i innych uczestników rejsu. Nic tak nie spaja, jak wspólna walka z żywiołem i przygoda. Woda i wiatr hartują ludzi i poddają próbie przyjaźnie. Te, które przetrwają, pozostają nierozerwalne.
Uczestnikom rejsu Śladami Wikingów pozostaje nam życzyć „kilo wody pod stopą” w kolejnych żeglarskich podbojach.
Kurs Pierwszej Pomocy
W dniach 8-9 października, kilkoro wędrowników zjechało się z różnych końców Irlandii aby spotkać się na bazie w Piercestown w celach ukończenia kursu z pierwszej